czwartek, 10 czerwca 2021

Galeria Jednego Wiersza 

Czesław Miłosz

„Orfeusz i Eurydyka”

Stojąc na płytach chodnika przy wejściu do Hadesu

Orfeusz kulił się w porywistym wietrze,

Który targał jego płaszczem, toczył kłęby mgły,

Miotał się w liściach drzew. Światła aut

Za każdym napływem mgły przygasały.

 

Zatrzymał się przed oszklonymi drzwiami, niepewny

Czy starczy mu sił w tej ostatniej próbie.

 

Pamiętał jej słowa: „Jesteś dobrym człowiekiem”.

Nie bardzo w to wierzył. Liryczni poeci

Mają zwykle, jak wiedział, zimne serca.

To niemal warunek. Doskonałość sztuki

Otrzymuje się w zamian za takie kalectwo.

 

Tylko jej miłość ogrzewała go, uczłowieczała.

Kiedy był z nią, inaczej też myślał o sobie.

Nie mógł jej zawieść teraz, kiedy umarła.

 

Pchnął drzwi. Szedł labiryntem korytarzy, wind.

Sine światło nie było światłem, ale ziemskim mrokiem.

Elektroniczne psy mijały go bez szelestu.

Zjeżdżał piętro po piętrze, sto, trzysta, w dół.

Marzł. Miał świadomość, że znalazł się w Nigdzie.

Pod tysiącami zastygłych stuleci,

Na prochowisku zetlałych pokoleń,

To królestwo zdawało się nie mieć dna ni kresu.

 

Otaczały go twarze tłoczących się cieni.

Niektóre rozpoznawał. Czuł rytm swojej krwi.

Czuł mocno swoje życie razem z jego winą

I bał się spotkać tych, którym wyrządził zło.

Ale oni stracili zdolność pamiętania.

Patrzyli jakby obok, na tamo obojętni.

 

Na swoją obronę miał lirę dziewięciostrunną.

Niósł w niej muzykę ziemi przeciw otchłani

Zasypującej wszelkie dźwięki ciszą.

Muzyka nim władała. Był wtedy bezwolny.

Poddawał się dyktowanej pieśni, zasłuchany.

Jak jego lira, był tylko instrumentem.

 

Aż zaszedł do pałacu rządców tej krainy.

Persefona, w swoim ogrodzie uschniętych grusz i jabłoni,

Czarnym od nagich konarów i gruzłowatych gałązek,

A tron jej żałobny ametyst, słuchała.

 

Śpiewał o jasności poranków, o rzekach w zieleni.

O dymiącej wodzie różanego brzasku.

O kolorach: cynobru, karminu,

sieny palonej, błękitu,

O rozkoszy pływania w morzu koło marmurowych skał.

O ucztowaniu na tarasie nad zgiełkiem rybackiego portu.

O smaku wina, soli, oliwy, gorczycy, migdałów.

O locie jaskółki, locie sokoła, dostojnym locie stada

pelikanów nad zatoką.

O zapachu naręczy bzu w letnim deszczu.

O tym, że swoje słowa układał przeciw śmierci

I żadnym swoim rymem nie sławił nicości.

 

Nie wiem, rzekła bogini, czy ją kochałeś,

Ale przybyłeś aż tu, żeby ją ocalić.

Będzie tobie wrócona. Jest jednak warunek.

Nie wolno ci z nią mówić. I w powrotnej drodze

Oglądać się, żeby sprawdzić, czy idzie za tobą.

 

I Hermes przyprowadził Eurydykę.

Twarz jej nie ta, zupełnie szara,

Powieki opuszczone, pod nimi cień rzęs.

Posuwała się sztywno, kierowana ręką

Jej przewodnika. Wymówić jej imię

Tak bardzo chciał, zbudzić ją z tego snu.

Ale wstrzymał się, wiedząc, że przyjął warunek.

 

Ruszyli. Najpierw on, a za nim, ale nie zaraz,

Stukanie jego sandałów i drobny tupot

Jej nóg spętanych suknią jak całunem.

Stroma ścieżka pod górę fosforyzowała

W ciemności, która była jak ściany tunelu.

Stawał i nasłuchiwał. Ale wtedy oni

Zatrzymywali się również, nikło echo.

Kiedy zaczynał iść, odzywał się ich dwutakt,

Raz, zdawało mu się, bliżej, to znów dalej.

Pod jego wiarą urosło zwątpienie

I oplatało go jak chłodny powój.

Nie umiejący płakać, płakał nad utratą

Ludzkich nadziei na z martwych powstanie,

Bo teraz był jak każdy śmiertelny,

Jego lira milczała i śnił bez obrony.

Wiedział, że musi wierzyć i nie umiał wierzyć.

I długo miała trwać niepewna jawa

Własnych kroków liczonych w odrętwieniu.

 

Dniało. Ukazały się załomy skał

Pod świetlistym okiem wyjścia z podziemi.

I stało się jak przeczuł. Kiedy odwrócił głowę,

Za nim na ścieżce nie było nikogo.

 

Słońce. I niebo, a na nim obłoki.

Teraz dopiero krzyczało w nim: Eurydyko!

Jak będę żyć bez ciebie, pocieszycielko!

Ale pachniały zioła, trwał nisko brzęk pszczół.

I zasnął, z policzkiem na rozgrzanej ziemi.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz